Zaloguj
REKRUTACJE IT
REKRUTACJE IT

Szybkie linki:

Zaloguj
Harvard nie ubezpiecza od trudności

Harvard nie ubezpiecza od trudności

Zaczynał od zera, by dostać się na Wall Street, do Harvardu, pracować dla Goldman Sachs, spółek, które obecnie są częścią JP Morgan czy Morgan Stanley, ale dziś w sektorze finansowym nie ma takiej pracy, którą mógłby wziąć, nawet za ogromne pieniądze – Krzysztof Daniewski, szef Fundacji Ivy Poland i spółki Ivy Consultants, jeden z pierwszych absolwentów MBA z Polski na Harvard Business School.


Jak to się stało, że na trzecim roku handlu zagranicznego wyjechałeś do Stanów Zjednoczonych?

W 1987 roku wszedł na ekrany polskich kin film Wall Street z Michaelem Douglasem, który w peerelowskiej rzeczywistości oglądaliśmy z wypiekami na twarzy na kasetach VHS. Chciałem być kimś takim jak bohaterowie tej produkcji, pracować w centrum finansów, doświadczyć tego zamętu, bogactwa, nauczyć się życia na takich obrotach. Indeks rzuciłem w 1990 roku. Na lotnisku JFK odebrał mnie kumpel, znalazł jakieś łóżko w East Village, na dole Manhattanu. Miałem plecak, torbę i 300 dol. w kieszeni. Zacząłem szukać pracy w knajpach, chodziłem od drzwi do drzwi, tak jak to robili Polacy, „I’m looking for a job”. Aspirowałem na stanowisko kelnera, nic wielkiego. Ale miałem 21 lat, biały kolor skóry, wierzyłem w „swoją gwiazdę”. Że mi się uda. Najpierw znalazłem pracę w Mangia Restaurant, która miała siedzibę między Piątą Aleją i Madison Av. – roznosiłem lunche na Manhattanie. Od tego czasu Wyspę znam jak własną kieszeń. Przez półtora roku odwiedziłem w Midtown każdy budynek, piętro, wszystkie windy. Właścicielem interesu był Polak z Krakowa, Sasha Muniak, dzięki któremu poznałem mnóstwo krajanów. Zarabiałem głównie na napiwkach. Wieczorami pracowałem w knajpce z mrożonymi jogurtami. Cały czas jednak wiedziałem, że chcę wrócić na studia, już w USA, lecz nie miałem pojęcia, jak się do tego zabrać. Nikt nie uczył tego, jak dostać się na uczelnię w Stanach Zjednoczonych. Miałem ze sobą tylko przetłumaczony na angielski indeks Szkoły Głównej Planowania i Statystyki, dzisiaj to Szkoła Główna Handlowa. A aspiracje miałem kosmiczne: chciałem pracować na NYSE (skrót od New York Stock Exchange) – nowojorskiej giełdzie albo w bankowości. Pomogło mi kilka przypadków.


Opowiadaj!

Po kilku tygodniach na East Village przeniosłem się na Queens, gdzie wynająłem mieszkanie. Miałem pokój, a pozostałe dwa odnajmowałem znajomym. Ale nadal nie miałem kasy. Próbowałem dostać się na New York University, ale nie wyszło (aplikację wypełniłem ołówkiem, bo zabrakło mi pieniędzy na maszynę do pisania). Pamiętam, że miałem przygotować esej pod tytułem „twój największy sukces”. Napisałem, zgodnie z prawdą, że moim największym sukcesem było wymiganie się od służby wojskowej w Peerelu. Haha. Odpowiedź, jak się później okazało, niespecjalnie przypadła do gustu komisji rekrutacyjnej. Chociaż była zabawna. Wiosną 91 roku powiedziałem: „kurczę, nic nie mam, pieniądze się skończyły”. I nagle, sprzedając mrożony jogurt w Everything Yogurt, na rogu 57. i 3. Alei, poznałem Jessicę, Amerykankę, z  którą umówiłem się na kawę. Okazało się, że skończyła Harvard College, a to właśnie była uczelnia, o której marzyłem. Przywiozła mi aplikację, ale powiedziała „tam jest drogo, trudno się dostać, idź do college’u gdzie indziej, a pewnego dnia aplikuj na MBA do Harvardu (skrót od Master in Business Administration, biznesowe studia podyplomowe – przyp. red.), to bardzo przydatne, każdy na Wall Street chciałby to mieć”. Nie do końca, co prawda, wiedziałem, co to MBA, ale rada zapadła w pamięć. Internetu i wujka Google’a wtedy jeszcze nie było. Drugie ważne spotkanie miałem w lutym 1991 roku, gdy poznałem Małgosię, mieszkającą w Nowym Jorku polską Amerykankę. W Everything Yogurt pracowałem zawsze do zamknięcia, sprzątałem, układałem. Wychodziłem zazwyczaj bardzo późno, jako ostatni. Tego dnia, nie pamiętam dlaczego, miałem wolne już o 19.30. Gosia przyszła o siódmej, poszliśmy na kawę. Powiedziała, że była na Santa Lucia, w Nigerii, Azji, wszędzie w Stanach. Pracowała dla linii lotniczych PanAm, w dziale marketingu, w tym znanym wieżowcu, który jest na wszystkich starych pocztówkach z Nowego Jorku. Okazało się, że poszukują ochotników, którym nie muszą płacić pieniędzmi, tylko rozliczają się z nimi biletami na loty samolotem. Poszedłem więc do tego biurowca, Gosia mnie przyjęła. Musiałem od kolegi pożyczyć garnitur, bo, ni cholery, swojego nie miałem. Dostałem dwanaście dni pracy, jeden bilet za dwa dni roboty. Po zrealizowaniu zlecenia miałem sześć biletów, z których jeden zostawiłem sobie na powrót do Polski, bo w domu nie byłem od miesięcy, a  bardzo chciałem odwiedzić rodzinę.


Mogłeś lecieć wszędzie?

Tak, nawet do Honolulu. To były bilety stand-by, co oznaczało, że można z nich skorzystać tylko, gdy jest wolne miejsce. Zapytałem Gosię, czy muszę sam latać za te bilety. Odpowiedziała, że nie, mogę je komuś oddać. Stary ursynowski spryt podpowiedział mi, że jak można oddać to, także sprzedać. Rozpuściłem więc info wśród znajomych, że mam bilety na samolot z możliwością zatrzymania się w każdym miejscu w USA lub na ziemi, w business class, po 500 dol. sztuka. Chętnych było mnóstwo. Sprzedałem cztery i nagle miałem dwa tys. dol., których się nie spodziewałem. Mało: w  tym czasie poznawałem znajomych Gosi z marketingu, którzy byli już wszędzie, a biletów wciąż mieli całe walizki, bo PanAm właśnie bankrutował i tak rozliczał się także z pracownikami za nadgodziny. Kupowałem więc bilety za 200 dol. a sprzedawałem cztery, pięć razy drożej. Bardzo wielu Polaków pod koniec pobytu w Stanach, czasem po latach bardzo ciężkiej pracy, chciało objechać kontynent. Popyt więc miałem ogromny. W taki sposób sprzedałem kilkadziesiąt biletów i dysponowałem kwotą kilku tys. dol., których wcześniej w ogóle nie brałem pod uwagę.


Pierwszą pracę w bankowości dostałem z instytucji, która sama jednak przyszła do St.John’s. Dzisiaj nazywa się Morgan Stanley, a wtedy, przed fuzją, Dean Witter Reynolds. W latach 90. mieli siedzibę w World Trade Centre. Siedem lat po angażu, 11 września 2001 roku, dokładnie w moje piętro uderzył samolot.


Trzeba było założyć firmę handlującą biletami lotniczymi albo rezerwacyjną, taką jak na przykład Booking.com. Do tego nie jest konieczne MBA.

Zaczekaj. Trzecie ważne spotkanie odbyło się imprezie na Greenpoincie, gdzie poznałem także przeuroczą dziewczynę Joasię, z którą do dzisiaj jestem w kontakcie. Powiedziała mi, że jest coś takiego jak rolling admission. Są uniwersytety, które cały czas przyjmują zgłoszenia, do początku roku akademickiego. Była wiosna 91 roku. Mogłem zacząć od września, tylko musiałem złożyć papiery. Nowa koleżanka wskazała St. John’s University, na którym piętnaście lat wcześniej MBA robił Leszek Balcerowicz. To przyzwoita szkoła na 

Queens, kolorowa, z koszykówką. Złożyłem papiery, które, co prawda, wypełniłem także ołówkiem, ale już bez wzmianki o służbie wojskowej. Aplikację przyniosłem ostatniego dnia sierpnia. Komórek nie było, więc żeby dowiedzieć się o rezultacie, poszedłem zadzwonić do Rockefeller Center, po którym biegałem z lunchami. Do dzisiaj pamiętam, z którego automatu dzwoniłem. Gdy usłyszałem „You are accepted, congratulations” zaświeciło słońce, dzień stał się przepiękny.


Nie dziwię się. Dostałeś się na uniwersytet w Stanach. Miałeś pieniądze na opłacenie pierwszego roku studiów, poznałeś mnóstwo ludzi.

To nie wszystko. W St. John’s zaliczyli mi 51 ze 120 tzw. kredytów za każdy przedmiot z SGPiS, czyli tak mniej więcej półtora roku nauki. Postanowiłem, że zostanę bardzo dobrym studentem. Jednocześnie w soboty, piątki, święta pracowałem. Uczyłem się full time, pracowałem na full time, i balowałem full time. Do wiosny 1995 roku mieszkałem w dzielnicy Astoria na Queens, gdzie poznałem między innymi sporą grupę Amerykanów greckiego pochodzenia.


Ale z tego, co wiem, St. John’s nie jest na tyle dobrą szkołą, żeby po jej ukończeniu można było dostać prestiżową, dobrze płatną pracę. Najlepsze banki chodzą po ludzi raczej na Harvard, Wharton itd.

Dokładnie, gdy ktoś z banku inwestycyjnego wtedy przyjmował mnie na rozmowę o pracę, tzw. interview, to miałem powód do otwarcia butelki szampana. Ciągle jednak szukałem ludzi, kontaktów. Pierwszą pracę w bankowości dostałem z instytucji, która jednak sama przyszła do St. John’s, dzisiaj nazywa się Morgan Stanley, a wtedy, przed fuzją, Dean Witter Reynolds. Bank zajmował się obsługą klientów detalicznych, należał do największych członków NYSE i obsługiwał ponad 3,2 miliona klientów. Łączna wartość jego aktywów, przed przejęciem przez MS, wynosiła, jeżeli dobrze pamiętam, około 90 mld dol. W 1994 roku dostałem tam pracę w departamencie audytu wewnętrznego (Internal Auditing Department). W latach 90. mieli siedzibę w World Trade Centre. Siedem lat po angażu, 11 września 2001 roku, dokładnie w moje piętro uderzył samolot. W DWR pracowałem półtora roku. Z przyjacielem z liceum, który także przyjechał do Stanów, szlajaliśmy się po okolicach, wspólnie motywowaliśmy. Namówiłem go, żeby poszedł na Harvard. Potem często mnie odwiedzał. Po powrocie do kraju sprowadził do Polski sieć Hard Rock Cafe, której pierwszy lokal do dzisiaj działa przy galerii handlowej Złote Tarasy w Warszawie.


Praca w audycie wewnętrznym Cię satysfakcjonowała?

Nie do końca. Miałem, co prawda, robotę w finansach, zarabiałem, jeździłem metrem, czytałem The Wall Street Journal, ale to nie było zajęcie, o którym zawsze marzyłem. Audyt odbywa się w cieniu, koncentruje na zagadnieniach wewnętrznych, a ja myślałem o dotarciu do części inwestycyjnej, tzw. front office w banku inwestycyjnym. No więc cały czas szukałem, chodziłem na rozmowy. I zdarzyła się kolejna śmieszna sytuacja. W St. John’s poznałem Haitańczyka, który powiedział mi, że będzie bankierem inwestycyjnym, właśnie idzie na studia kierunkowe. W tamtych czasach „Haitańczyk?, Czarnoskóry?, Do investment bankingu? Kto go przyjmie, pomyślałem?”. A pod koniec 94 roku dziewczyna, która pięć lat wcześniej zainspirowała mnie do St. John’s, powiedziała, że Pierre, ten Haitańczyk, pracuje w Chemical Bank, dostał się na Training Programme w tej instytucji, będącej dzisiaj częścią JP Morgan. To była wówczas bardzo dobra firma, o topowym programie analitycznym. Zadzwoniłem do Pierre’a i spytałem, czy może podać moje CV do ich kadr. Odpowiedział, że oczywiście, nie ma sprawy i następnego dnia faktycznie położył moje papiery na biurku szefowej HR. Tak się szczęśliwie złożyło, że kobieta, oczywiście przede mną, także kończyła St. John’s. Wyznaczyła mi więc szybko datę interview. Przygotowałem się na maksa: zamówiłem kilkanaście raportów na temat Chemical Bank, Internetu nie było, przeczytałem wszystkie, i wiosną 95 roku dostałem pracę na stanowisku analityka. Po raz kolejny stwierdziłem, że życie jest piękne. Moje marzenie o pracy na Wall Street się spełniło... a moje biuro na Park Avenue było oddalone 100 metrów od Mangia Restaurant. Zrobiłem obowiązkową licencję maklerską, którą musiałem cyklicznie odnawiać. Na NYSE byłem wielokrotnie. Praca była jeszcze lepsza niż zwykła, brokerska, na parkiecie. Polegała raczej na analizie.


W Harvard Business School spędziłem wspaniałe dwa lata, w czerwcu będę obchodził dwudziestolecie. Po zdobyciu tytułu pracowałem w dziale Private Banking-u na Europę Wschodnią Goldman Sachs w Zurichu. Ale w 2001 roku Goldman się wystraszył korupcji i przekrętów i zlikwidował komórkę. Następne siedem lat spędziłem w Credit Suisse First Boston w Londynie. Z tej pracy zrezygnowałem z kolei pół roku przed katastrofą Lehman Brothers, także timing sobie wybrałem genialny.


Amerykański sen Ci się ziścił. Jak to się zatem stało, że wróciłeś do Polski?

Siedziałem w Stanach już ponad pięć lat i zacząłem tęsknić do kraju. W Polsce także działo się wiele ciekawych rzeczy: powstawała giełda, wszystko, w zasadzie, budowało się od początku, zupełnie nowe państwo, kompletnie inne niż badziewny Peerel. Na wernisażu w nowojorskim Nowym Dzienniku, takiej polskiej, topowej gazecie w Stanach, poznałem kogoś, kto mi powiedział, że powstający w Warszawie oddział – należącego dzisiaj do Deutsche Bank – Bankers Trust potrzebuje bankiera. Złożyłem papiery i dostałem stanowisko Associate. Po prawie sześciu latach emigracji zarobkowo-edukacyjnej, dokładnie 16 grudnia 1995 roku, wróciłem do kraju. Dwa dni później poznałem żonę, która była w Bankersie Office Menadżerem.


Kiedy więc zrobiłeś MBA na Harvardzie?

Nie dawała mi spokoju, po powrocie do Polski, rozmowa z Jessicą, która, jak mówiłem, przekonywała mnie, że powinienem iść do lepszej szkoły i robić MBA. W 1997 roku, dwa dni przed deadlinem, złożyłem papiery na Harvard. Miesiąc później przyszedł list polecony z informacją, że mnie przyjęto. W Harvard Business School spędziłem wspaniałe dwa lata, w czerwcu będę obchodził dwudziestolecie. Po zdobyciu tytułu pracowałem w dziale Private Bankingu na Europę Wschodnią Goldman Sachs w Zurichu. Ale w 2001 roku Goldman się wystraszył korupcji i przekrętów i zlikwidował komórkę. Następne siedem lat spędziłem w Credit Suisse First Boston w Londynie. również w bankowości prywatnej na region Europy Wschodniej. Prowadziłem sprzedaż i asset management. Z tej pracy zrezygnowałem z kolei pół roku przed katastrofą Lehman Brothers, także timing sobie wybrałem genialny. A, po prostu, zaczęło mi się nudzić: ciągle byłem w rozjazdach, mieszkałem, w sumie, w samolocie, hotelach, wynajmowanych mieszkaniach. A to, co robiłem, można było z powodzeniem wykonywać z domu w Polsce, klientów obsługiwać, siedząc na kanapie w Warszawie, bez pośrednictwa korporacji, bezpośrednio. Tak też zrobiłem.


Skąd się wzięło zatem doradztwo edukacyjne, któremu się dzisiaj poświęcasz?

W 2006 roku przejąłem od poprzedników mały klub polskich absolwentów Harvardu. Członków nie było wielu, trzydzieści osób, grupa zorganizowana tak sobie, w zasadzie mailowa. Prowadziłem go prawie przez dziesięć lat. Gdy przekazywałem następcom, miał 350 członków. Chociaż ciągle podróżowałem, nie byłem dostępny non stop, zrobiłem z niego stowarzyszenie. Gościliśmy wszystkich znanych ludzi polityki i biznesu jednak nie chciałem, żeby to było tylko miejsce spotkań ze sławnymi osobami, ale także kuźnia idei i jak najbardziej pożytecznych aktywności. Ludzie ciągle się pytali, gdzie warto iść do szkoły, studiować itd. W Polsce rozpoczął się trend zagranicznych wyjazdów na studia, który nie ograniczał się już tylko do najbardziej zamożnych, ale coraz bardziej obejmował klasę średnią. W 2010 roku zorganizowałem konkurs „Droga na Harvard”, w którym w ciągu 9 edycji wzięło udział kilka tysięcy osób. Zaczęliśmy go robić po godzinach, przy okazji, a okazało się nagle, że mamy 950 aplikacji do sprawdzenia. Nagrodą dla 20 laureatów był mentoring edukacyjny. Najlepsza czwórka miała wyjechać, na nasz koszt, do Stanów. Dostaliśmy patronat prezydenta Komorowskiego, zgłosili się bogaci sponsorzy. Konkurs tak się rozhulał, że nie mogliśmy go zatrzymać, wszyscy chcieli następnej edycji.


Nie jestem miliarderem, miałem także solidne, finansowe wpadki, ale pozwoliły mi one na przykład zrewidować listę przyjaciół, inaczej spojrzeć na siebie i swoje środowisko. Harvard nie ubezpiecza od trudności.

Skąd wiedziałeś, że to wypali?

Droga na Harvard to wspaniały sukces całego Harvard Club of Poland i wynik ciężkiej pracy kilkudziesięciu klubowiczów, którzy co roku na wiosnę sprawdzają zgłoszenia. Udało mi sie zintegrować polskich absolwentów Harvardu mieszkających na całym świecie wokół idei promowania edukacji naszych rodaków na najlepszych uczelniach świata. W zeszłym roku nasz konkurs został skopiowany przez Harvard Club of Germany, a kilka kolejnych klubów planuje jego uruchomienie. Bardzo mi schlebia, że absolwenci Harvardu z innych krajów proszą mnie o pomoc w jego organizacji. W konkurs włożyłem bardzo dużo wysiłku i sześć pierwszych edycji, które przeprowadziłem, odmieniły nie tylko życie laureatów, którzy dostali się do najlepszych uczelni swiata, ale także moje. W 2013 otrzymaliśmy nagrodę za najlepszy klub absolwentów Harvardu na świecie, a ja stwierdziłem, że rzucam bankowość, chcę profesjonalnie mentorować młodzież, co, w zasadzie, robiłem od początku, ale po godzinach, hobbystycznie, nawet jak byłem kelnerem czy doręczycielem na Manhattanie. Zawsze przychodziło do mnie mnóstwo osób w sprawach edukacyjnych, zawodowych. Zorientowałem się, że chcę i umiem słuchać, co nie jest wcale oczywiste, radzić, jestem naturalnym mentorem. Stwierdziłem więc, że chcę to robić zawodowo. Laureaci DnH zaczęli się dostawać na zagraniczne uczelnie, do których aplikowali, odniosłem sukces i okazało się, jestem skuteczny. Nie wszyscy jednak mieli środki, żeby zrealizować swoje marzenia edukacyjne. Założyłem więc fundację, ale musiałem pomyśleć o tym, jak ją finansować. Postawiłem na usługi doradztwa edukacyjnego. Dzisiaj Fundacja Ivy Poland i spółka Ivy Consultants działają oddzielnie. Drogą na Harvard już się nie zajmuję, choć z całego serca kibicuję jej organizatorom i promuję ten konkurs w swoich mediach społecznościowych.


Masz piękne, pełne antyków i rozmaitych gadżetów z amerykańskich uczelni, biuro w centrum Warszawy. Jak dzisiaj wygląda Twoja aktywność zawodowa?

Generalnie zajmuję się trzema rzeczami: doradztwem edukacyjnym dla dzieciaków, które chcą studiować w Anglii i Stanach, organizowaniem pomocy finansowej w postaci stypendiów albo nieoprocentowanych pożyczek dla tych, których nie stać na studia za granicą, w czym pomagają, między innymi, moi klienci z private bankingu. Uwielbiam integrować środowisko prawie 2 tys. absolwentów topowych uniwersytetów w ramach Ivy Poland Club. Nasze biuro w centrum Warszawy właśnie dlatego jest tak duże, bo organizujemy imprezy dla klubowiczów, którzy przynoszą nam flagi, czapki, kubki swoich uczelni i czują się jak u siebie w domu. Poza osobami fizycznymi usługi doradcze oferuję również przedsiębiorstwom. W ubiegłym roku nasza aktywność bardzo się spodobała Sebastianowi Kulczykowi i dzisiaj, na jego prośbę, mentorują dzieci pracowników Ciechu, w którym Sebastian ma spore udziały. Z kolejnymi firmami dopinamy szczegóły. Liczę, że segment korporacyjny Ivy Consultants, ukierunkowany na dzieci pracowników średnich i dużych firm czy korporacji nadal będzie się szybko rozwijał.


Na czym polega, rzecz jasna w skrócie, mentoring edukacyjny?

Najpierw dokonujemy audytu kandydata, chcemy go poznać, dowiedzieć się, co zamierza robić, jakie ma pasje, marzenia, zainteresowania, dokąd chce iść. Młody człowiek w wieku kilkunastu lat bardzo często nie wie, co chciałby w życiu robić. Mniej więcej zdaje sobie sprawę ze swoich zainteresowań, ale wcale nie jest ich pewien. Naszym pierwszym zadaniem jest wtedy znalezienie takiej dziedziny, aktywności, która najbardziej odpowiadałaby młodemu człowiekowi. Potem otaczamy go ludźmi, którzy pokazują mu potencjalne kierunki rozwoju, ale również pomagają przejść przez procesy aplikacji na uczelnię w Stanach Zjednoczonych czy Wielkiej Brytanii. Mamy ponad 70 konsultantów – studentów i absolwentów najlepszych uczelni świata. Ale wiele, jeśli nie wszystko, zależy od tego, w jakim momencie młody człowiek do nas przychodzi. Jeżeli w pierwszej klasie liceum, to mamy dwa lata. W tym czasie robimy przeróżne rzeczy: z jedną z podopiecznych niedawno pisałem plan kampanii w wyborach do samorządu szkolnego. Innym sugerujemy zajęcia pozalekcyjne, ale absolutnie rozwijamy również część akademicką, czyli uczymy między innymi matematyki, fizyki, chemii, biologii, informatyki, historii czy angielskiego. Wszystko pod kątem egzaminów wstępnych, olimpiad, ale również pomagamy w bieżącej nauce. Do tego dochodzi przekazywanie często bardzo bogatej wiedzy o lokalnych uczelniach, jak do nich aplikować, biorąc pod uwagę stopnie, specyfikę placówek, przygotowanie do interview. Każdy z podopiecznych przed pójściem na rozmowę kwalifikacyjną przechodzi ją ze mną. Moja rola, jako szefa tej organizacji, polega w swoje możliwości. Często to osoby i osóbki w okresie buntu, zakochujące się, czasem tuż przed maturą. Mniej więcej połowa podopiecznych znajduje właśnie wtedy swoją dziewczynę albo chłopaka i trzeba uświadamiać, że edukacja powinna być na pierwszym miejscu.


Jeżeli bierzesz pod swoje skrzydła kogoś, kto jest w ósmej klasie szkoły podstawowej, to on przecież jeszcze wiele razy może zmienić decyzję.

Często jest tak, że delikwent najpierw chce być na przykład pisarzem, a trzy lata potem – prawnikiem. Niektóre młode osoby porzucają decyzję o wyjeździe, bo tymczasem, tuż przed maturą, na przykład się zakochują. Ale w trakcie mentoringu zaliczają olimpiadę z informatyki, rozwijają zdolności z fizyki, nauk humanistycznych, angielską pisownię. Umiejętności więc im zostają, bez względu na to, czy wyjeżdżają na studia czy nie. W ramach pomocy mają do dyspozycji 70 wspaniałych, profesjonalnych konsultantów (również kilku laureatów DnH) – polskich studentów i absolwentów najlepszych uczelni całego świata. Nasze usługi nie są tanie, to koszt dobrego prawnika, także dlatego, że musimy płacić stawki amerykańskie współpracownikom. Inaczej pójdą do firm lokalnych. Ale towarzystwo jest super: studenci takich uczelni jak Oxford, Harvard, Stanford, Cambridge, Berkeley, wszystkich topowych uczelni i kierunków, takich jak informatyka, medycyna, fizyka czy chemia. Każdego z podopiecznych, w zależności od marzeń, potrzeb, i pasji otaczamy odpowiednimi ludźmi, którzy pomagają dostać się na studia w Wielkiej Brytanii czy Stanach Zjednoczonych. Dotyczącą miejsca decyzję delikwent podejmuje zazwyczaj dopiero po maturze. Podopieczni Akademii Ivy Poland studiują na Harvardzie, Stanfordzie, Oxfordzie, Cambridge, MIT i wielu innych fantastycznych uczelniach.


Ale Stany i Anglia to dwa zupełnie różne procesy aplikacyjne.

Dokładnie. Składając papiery za Oceanem, trzeba pokazać charakter, oczywiście pasje, także wyniki w nauce. W UK ważne jest pokazanie, do czego potrzebne są studia kandydatowi, co musi on opisać w tzw. Personal Statement. A w Stanach trzeba pokazać osobowość, pasje, liczy się udział w olimpiadzie jednej, drugiej, osiągnięcia sportowe, społeczne, przywódcze, przeróżne. Nawet wybór kierunku jest mniej istotny. Można zdecydować o tym pod koniec pierwszego roku. W Wielkiej Brytanii natomiast liczy się akademickość: stopnie, egzaminy itd. Najlepsze amerykańskie uczelnie, jak chcą mieć kogoś u siebie, to pomogą mu finansowo. W Anglii edukacja jest dużo tańsza, przynajmniej na razie, dopóki Brexit tego nie zmieni. Ale też można dostać pożyczkę. Od Królowej. Na czesne. Życie trzeba samemu opłacić, dlatego ludzie stamtąd przychodzą do mnie, aby sobie dorobić. Nie muszą pracować w knajpach, tylko mogą zarabiać przez mentoring, siedząc w akademiku w Oxfordzie, pomagając innym online, za pośrednictwem Skype’a.


Niedawno skończyłeś 50 lat, pracowałeś w Nowym Jorku, Zurichu czy Londynie, poznałeś mnóstwo ludzi. Co dzisiaj zmieniłbyś w swoim Curriculum Vitae?

Myślę, że za długo jednak siedziałem w bankowości, mentoringiem edukacyjnym powinienem się zająć wcześniej. Obecnie nie mam żadnych wątpliwości, co jest moim największym sukcesem: rodzina, dwóch synów, żona. Zaraz potem jest odnalezienie pasji. Mam fioła na punkcie swojej pracy: w biurze siedzę w soboty, niedziele, przychodzę z uśmiechem na twarzy. Nie jestem miliarderem, miałem także solidne finansowe wpadki, ale pozwoliły mi one na przykład zrewidować listę przyjaciół, inaczej spojrzeć na siebie i swoje środowisko. Harvard nie ubezpiecza od trudności. Dzisiaj wiem, że w sektorze finansowym nie ma takiej pracy, którą mógłbym wziąć, nawet za ogromne pieniądze. Choćby nie wiem co mi dawali. Jestem absolutnie przekonany, że wybrałem to, co najbardziej mi odpowiada. Młodzież się do mnie garnie, przychodzi, czasem mówi więcej niż swoim rodzicom, wie, że nie powtarzam. Może bym złamał tę zasadę, gdyby coś niedobrego się działo, ale takie sytuacje jak dotąd nie miały, na szczęście, miejsca. Młodzi ludzie czują się u mnie swobodnie, widzą, że im poradzę, a jak czegoś nie będę wiedział, to znajdę kogoś bardziej kompetentnego. Mam gruby notes z telefonami specjalistów, którzy naświetlą każdy temat, rozwiążą problem. Moją ambicją jest trzymanie i podnoszenie jakości usług, a być może wyjście z nimi poza Polskę, zrobienie szkoły nie dającej dyplomów, tylko wskazówki dotyczące tego, jak dostać się do dobrej szkoły, korzystnie i dobrze poprowadzić swoje życie edukacyjne. Nie chcę być firmą korepetycyjną. Krajowi nauczyciele są nieźli, potrafią uczyć i pomagać za połowę ceny. Chodzi mi raczej o połączenie wykładu z matematyki z tym, co dzisiaj było na Oxfordzie, sugestią jak spędzić wolny czas, aby zwiększyć swoje szanse na postawienie następnego kroku, dostanie się do kolejnej szkoły, ale, generalnie, ...osiągnięcie szczęścia? Spełnienia?


Wiesz, czym jest szczęście i jak je osiągnąć?

(śmiech) Moja definicja się zmienia. Inaczej określałem szczęście 30 lat temu i zupełnie inaczej to robię dzisiaj. Kiedyś moje wyobrażenie koncentrowało się wokół milionów, pieniędzy, Wall Street i bankowości. Gdybym został w Stanach, być może by mi się to spełniło. Miałem cudowne, bardzo dobre lata, ale też słabsze. Dzisiaj szczęście to, na pewno, dla mnie dobry poziom życia, ale bogactwo samo w sobie nie jest mi niezbędne. Jeżeli się zdarzy i zrobię miliony, rozwinę spółkę, będzie hossa na mentoring edukacyjny i przyniesie mi to gigantyczne dochody, to super. Będę wiedział, jak z pożytkiem je zainwestować. Ale będąc private bankierem napatrzyłem się na miliarderów ze wszystkich krajów Europy, poznałem ich historie, i wiem doskonale, że miliardy nie przynoszą szczęścia, czasem wręcz komplikują najważniejsze sprawy. Niektórym może przyniosły satysfakcję, ale większości raczej nie. Gdy jest przerwa grudniowa czy Wielkanoc i przyjeżdżają do mnie studenci z całego świata, którzy są pod moimi skrzydłami, pracują dla mnie albo po prostu czują się częścią klubu Ivy Poland, szukają rady, dzielą się swoimi doświadczeniami, przywożą gadżety szkolne, które zawsze u nich zamawiam, to czuję coś w rodzaju szczęścia. Mam ogromną satysfakcję, gdy ze swoimi dziećmi przychodzą do mnie koledzy nawet z podstawówki i proszą, bym im doradził. Nie pracuję tylko z potencjalnymi harvardczykami. Tu zresztą nie chodzi o Harvard jako taki, tylko, zwyczajnie, dobrą uczelnię, które jest w zasięgu młodego człowieka. Aby trzymać renomę, prestiż biura przyjęć na uniwersytetach tworzą pewne naturalne bariery z resztą świata. Trzeba umieć i chcieć je pokonywać. Ja oczywiście znam mnóstwo osób pracujących na uniwersytetach w US czy UK – ale podopiecznym nie załatwiam dzięki temu wejścia do uczelni. Nie biorę też zleceń na pisanie aplikacji, czego w Polsce niektórzy pseudodoradcy edukacyjni się podejmują. Razem z młodym człowiekiem szlifujemy podanie, uczymy go pisać esej, ale sami tego nie wykonujemy. Jak młody człowiek osiąga sukces, to doskonale wie, że w stu procentach zawdzięcza go sobie, nikt mu go nie przyniósł na tacy czy w kopercie. Potem taki człowiek nie ma oporów, żeby swoje zdjęcie wrzucić na naszego Facebooka, aby innych zainspirować do działania. I nie musi, co nie mniej istotne, iść metodą prób i błędów czy dorabiać, jak ja na początku, w knajpach.

0 Komentarze
Dodaj komentarz
Pokaż szczegóły
- +
Wyprzedane